niedziela, 8 października 2017

[nepal] Dookoła Manaslu – dzień szesnasty

Dzień szesnasty
21 października

Samagaon /3520m/ – Pungen Gompa /4200m/ – Samagaon /3520m/

Poranna pobudka to jak powtórka z wczorajszej rozrywki. Ale dziś już spokojniej, bez pośpiechu wstałem, spokojnym krokiem wyzedłem na taras. Jej… Ale to dalej jest piękne.


[nepal] Dookoła Manaslu – dzień piętnasty

Dzień piętnasty
20 października

Samagaon /3520m/ – Manaslu Base Camp /4800m/ – Samagaon /3520m/

  W nocy daje się odczuć, że na zewnątrz temperatura spadła poniżej zera. W pokoju jest niewiele cieplej. Ale jak ma być, skoro ogrzewania tu nie ma, a ściany postawione są z zimnego kamienia. 300 gramów puchu to mało jak na takie warunki i trzeba było zapomnieć o komforcie cieplnym. W końcu zaczyna świtać. Wystawiam głowę ze śpiwora, spoglądam jak codzień z nadzieją w stronę okna i… budzę się w jednej chwili. Widać! Są! Góry! Niebo jeszcze szare. 
  W minutę ubieram się, Zabieram aparat i wychodzę na taras. Widok jest niesamowity. Wprost nade mną sterczą dwa ostre wierzchołki Manaslu. Na niebie żadnej chmurki, a wokół góry, góry i góry.


[nepal] Dookoła Manaslu – dzień czternasty

Dzień czternasty
19 października

Lho /3180m/ – Samagaon /3520m/

 Wczesna poranna pobudka brutalnie potraktowała nasze wieczorne nadzieje. Chmury jak były wczoraj wieczorem, są też i dziś. Dziwne. Do tej pory codziennie rano można było liczyć na brak chmur. A tu taka niespodzianka. Trudno. Do następnego razu.


[nepal] Dookoła Manaslu – dzień trzynasty

Dzień dwunasty
19 października

Namrung /2630m/ – Lho /3180m/

Poranek wielce obiecujący. Dziś mamy dojść do Lho, które słynie z pięknego widoku z Manaslu w tle. Mamy zatem nadzieję, że zobaczymy to na własne oczy, już dziś.





Tradycyjnie o ósmej jesteśmy gotowi do drogi.

[nepal] Dookoła Manaslu – dzień dwunasty

Dzień dwunasty
18 października

Ghap /2200m/ – Namrung /2630m/

  Ranek nie przyniósł żadnej zmiany pogody. Chmury wiszą gdzieś wysoko nad nami, czasem tylko odsłaniając błękit nieba. Ale góry widać, toteż nie ma co narzekać. Wychodzimy niewiele po ósmej mając nadzieję, że dziś faktycznie dzień będzie lekki i pozwoli nam złapać trochę oddechu.


[nepal] Dookoła Manaslu – dzień jedenasty

Dzień jedenasty
18 października

Serang Gompa /3100m/ – Ghap /2200m/

Ranek jest jeszcze piękniejszy od wczorajszego. Jest mniej chmur i widoki są bardziej rozległe. To dobrze, bo powoli zbieramy się do wyjścia.


[nepal] Dookoła Manaslu – dzień dziesiąty


Dzień dziesiąty
17 października

Serang Gompa /3100m/

  Rano inny świat. Wczoraj w ciemnościach nic nie było widać poza zasięg latarki, a teraz… Przede wszystkim oszałamia niesamowita sceneria. Znajdujemy się na niewielkim wypłaszczeniu wyniesionym wysoko ponad doliną. A pomimo tego można poczuć się jak w studni. Wokół amfiteatr szczytów. Trzeba sięgać wysoko do góry by je móc podziwiać. Wydają się być na wyciągnięcie ręki, a przecież sięgają cztery kilometry wyżej.


[nepal] Dookoła Manaslu – dzień dziewiąty

Dzień dziewiąty
16 października

Deng /1860m/ – Serang Gompa /3100m/

Rano stał się cud i aparat zaczął działać. Ma co prawda jakieś problemy i czasem nie chce działać, ale to i tak jest wielki postęp od wczoraj. Wielka ulga. Przed śniadaniem możemy obejrzeć okolice bo wczoraj w ciemnościach niewiele było widać.  Ominęliśmy dolinę Tsum i z racji kilku dni, które jakoś trzeba było zapełnić dziś w planie pierwszy dodatkowy punkt programu.


[nepal] Dookoła Manaslu – dzień ósmy

Dzień ósmy
15 października

Jagat /1340m/ – Deng /1860m/

  Poranek przywitał nas rześkim powietrzem i wiszącymi ciemnymi chmurami. Wyglądały one na pozostałości monsunu, który skończył się ledwie kilka dni temu. Nie dość, że gościł w Nepalu o dwa tygodnie dłużej, to jeszcze wykazał się dużą aktywnością. Idąc przez kilka poprzednich dni głęboką doliną Budhi Gandaki często mijaliśmy świeże niewielkie osuwiska, które potrafiły zrzucić drogę wprost do rzeki. Śladem po starej ścieżce była cieniutka linia przedeptana przez miejscowych prowadząca w poprzek stromego  zbocza.
  I właśnie taki wielki obryw zamknął nam dostęp do doliny Tsum, która była jednym z celów naszej wędrówki. To boczna dolina, podchodząca aż od granicę z Tybetem, całkiem niedawno otwarta dla ruchu turystycznego.  Miejscowi wspominali, że wyjechało całe zbocze i droga na przestrzeni kilkuset metrów przestała istnieć. Nie było szans przejść z plecakiem. Tsum była odcięta od świata do czasu naprawienia poczynionych szkód. A nikt nie był w stanie określić kiedy odbudowa mogłaby się skończyć. Dodatkowym utrudnieniem był fakt, że od kilku dni trwał festiwal Dashain. Nepalczycy w tym względzie mogą zaliczać się do światowej czołówki. Świętowanie trwa 15 dni, z czego połowa to na tyle ważne święta, że zamykane są urzędy państwowe. Toteż nie mamy złudzeń, że w tym czasie odbudowa drogi będzie komukolwiek zaprzątała umysł.
  Zatem musimy nieco zmodyfikować nasz plan. Głównym celem jest spacer szlakiem wiodącym dookoła Manaslu, ósmej góry świata, liczącej 8156m. npm.  Zaczyna się on w Soti Khola, skąd idzie się doliną Budhi Gandaki. Kulminacja całego treku to przełęcz Larke, położona na wysokości 5106m. npm. Z przełęczy schodzi się do doliny Dudh Khola by po dwóch dniach dojść do miejscowości Dharapani, skąd można już złapać auto do cywilizacji. Kombinujemy pospiesznie różne inne warianty, bo mamy kilka dni więcej, które trzeba jakoś zagospodarować. Są różne pomysły. a to kontynuacja szlakiem dookoła Annapurny, wizyta na Pooh Hill, czy też wędrówka do południowej bazy Annapurny. Ale dla większości tych wariantów i tak brakuje czasu. Jednego, dwóch dni.  Postanawiamy zatem, ,ze cel się nie zmienia, bliżej zapoznamy się okolicą. Zajrzymy w boczne dolinki, trochę zwolnimy tempa. Ale dość rozmyślań. Już po 8 trzeba ruszać.


[nepal] Dookoła Manaslu – dzień siódmy

Dzień siódmy
14 października

Machhakhola /869m/ – Jagat /1340m/

O poranku czeka na nas mała niespodzianka. Gdzieś daleko widać jakieś duże góry. Od razu motywacja wzrasta.


[nepal] Dookoła Manaslu – dzień szósty

Dzień szósty
13 października

Soti Khola /700m/ – Machhakhola /869m/

  Nasz hotelik położony jest przy samej rzece. O ile wieczorem, po 12 godzinach jazdy, nawet na to nie zwróciłem uwagi, to już nad ranem słyszałem tylko to. Głośny szum wielkiej wzburzonej rzeki, która przepływała kilka metrów od naszego okna. Znaczyło to, że odpocząłem po szalonej wczorajszej jeździe i zaczynałem odbierać inne bodźce. Wstaliśmy koło siódmej. Powolne śniadanie, pakowanie, przepakowanie. W końcu wszyscy gotowi i możemy ruszać!


 

[nepal] Dookoła Manaslu – dzień piąty

Dzień piąty
12 października

   Dzień zaczął się dość wcześnie. Plecaki przygotowane. Przed wyjściem zostawiamy w depozycie wszystko to co na treku przydatne nie będzie. Nikt nie ma ochoty targać wielkiego plecaka na pięciu tysiącach. Mamy plecaki nawet nie za ciężkie, nie za duże ale i tak przebija wszystkich Strażak, którego bagaż wyglądał jak na weekendowe wyjście w góry do schroniska. Zjawia się nasz przewodnik, po chwili są też taksówki.
   Pakujemy się i jedziemy pustymi i sennymi jeszcze uliczkami Thamelu w kierunku dworca. Choć dworzec to chyba za dużo powiedziane. Był to kawałek ulicy i pobocza, gdzie stoi kilkanaście autobusów przy których kłębią się setki osób. W takiej sytuacji przydaje się nasz przewodnik. Wskazuje autobus i po chwili zajmujemy przydzielone nam miejsca. Mamy przyjemność jechać lokalną linią. Autobus nie ma nic w sobie z wygody. Rozmiary siedzeń przystosowane dla średniego wzrostu Nepalczyka. A że ci wysocy nie są, to już po chwili każdy z nas zastanawia się gdzie trzymać nogi, bo te nie chcą się jakoś mieścić. Z każdą minutą autobus robi się pełniejszy. W końcu wydaje się nam, że jest już komplet. Błąd. Bo po chwili wciskają się kolejne dwie osoby. I tak kilka razy. To wręcz nieprawdopodobne ile osób weszło od momentu kiedy wydawało się, że nikt tu już się nie zmieści. Siedzimy ze Strażakiem przy drzwiach. Nie jest to dobra miejscówka bo tłum napierający na drzwi wisi nam nad głowami. W międzyczasie wszędzie dookoła krążą sprzedawcy wszystkiego co może być przydatne podczas jazdy. Woda, ciastka, batoniki, orzechy, pakody, somosy… Wszystko. Jedni cicho i wolno przechodzą obok autobusu, inni głośno krzyczą, jeszcze inni usiłują wejść do środka. Dzieje się… Jeszcze wciska się do środka kobieta z dwójką małych dzieci. Bez żadnej krępacji jedno dziecko kieruje do nas i te siada pomiędzy nami. A drugie ląduje mi na kolanach. Zapowiada się urocza podróż.
  Autobus rusza. Ale to tylko pozory. Po chwili znowu staje. Kolejna osoba doczepia się do wiszących przy otwartych drzwiach. Każda wolna przestrzeń nie może się zmarnować. Na moim podłokietniku siada sobie kobieta. W sumie gdyby tylko siadła to nie byłoby by wielkiego problemu, ale ona rozlała się w przestrzeń i tak dramatycznie ograniczoną,  która jest mi niezbędna do życia 😉 Nic to, taki widać folklor. Jedziemy.
Jako, że drzwi w autobusie brak, nie ma problemu ze świeżym powietrzem. Co prawda siedzimy przy wejściu i mamy tego powietrza w nadmiarze. Ale lepszy nadmiar niż brak. Dzieci siedzące na kolanach na szczęście spokojne. Przez pierwszą godzinę autobus wyjeżdża z miasta i wspina się na przełęcz zamykającą kotlinę Kathmandu.  A potem następuje widowiskowy zjazd z wysokości 1800m w dół w dolinę rzeki Trisuli. Pokonujemy setki zakrętów, serpentyn i w końcu jesteśmy na wysokości kilkuset metrów nad poziom morza. Od razu robi się gorąco. Autobus staje dość często. Ktoś chce wsiąść, wysiąść, negocjować, czy po prostu pogadać. Po dwóch godzinach stajemy na dłużej.
   Przerwa. Autobusy rejsowe zatrzymują zawsze przy jakimś lokalnym barze bardzo szybkiej obsługi. Kierowca, a raczej firma przewozowa ma jakiś procent od tego co pasażerowie zjedzą. Im lepszy standard autobusu tym lokale droższe. W rejsach turystycznych są to „luksusowe” lokale gdzie ceny mogą być 5-10 razy większe niż w miejscu w którym my jesteśmy. W menu dhalbat, czyli narodowa potrawa – gotowany ryż z zestawem przystawek, z najważniejszą – zupą z soczewicy. Mija dwadzieścia minut i ruszamy dalej.

[nepal] Dookoła Manaslu – dzień czwarty

Dzień czwarty
11 października

Dziś jest najważniejszy dzień z całego dwutygodniowego święta Dashain. Pierwsze dziewięć dni to czas modlitwy. W tych dniach ludzie odwiedzają świątynie, modlą się i składają ofiary. Pod nóż idą owce, kozy czy kury. Ma to zapewnić powodzenie i szczęście dla całej rodziny. Teren wokół świątyń w tym czasie spływa krwią. 

Dziesiątego dnia zaczyna się czterodniowy okres w którym należy odwiedzić całą swoją rodzinę. Zarówno tych widzianych na co dzień jak i tych widzianych właściwie tylko od święta. Wszyscy wzajemnie się odwiedzają. Dla przeciętnego Nepalczyka w tym czasie nic innego się nie liczy. Sklepy w dużej mierze są zamknięte, na targowiskach pustki, urzędy praktycznie przestają funkcjonować. Święto to ma podobny charakter jak dla nas Boże Narodzenie. To czas dla rodziny. Czas radości i świętowania. Podczas spotkań najstarsi błogosławią młodszych, a młodsi jeszcze młodszych. W tym czasie lepiej nie planować przejazdów. Nie dość, że wszyscy jadą odwiedzić rodziny mieszkające gdzieś w odległych wioskach, to jeszcze z racji święta połowa kierowców nie pracuje – oni tez jadą spotkać się z bliskimi. Prócz odwiedzin to także czas ucztowania. Właśnie w tym czasie tradycja nakazuje przygotowanie różnorakich potraw z mięsa. Na co dzień Nepalczycy praktycznie mięsa nie jedzą, głównie dlatego, że jest ono dość drogie. Święta to czas kiedy mogą jeść codziennie. 

Jak święta to oczywiście jest to też zakupy. Wedle zwyczaju każdy powinien coś sobie kupić, najczęściej jest to jakiś element garderoby. 

Ostatniego, 15 dnia ulice zupełnie pustoszeją. To czas na odpoczynek w domu. I tego piętnastego dnia o poranku wyszliśmy z hotelu w stronę Durbar Square. Sklepy pozamykane, zniknęły gdzieś samochody i motorowery, które zawsze przeciskały się wąskimi uliczkami przy dźwiękach klaksonów pomiędzy tłumami pieszych.

[nepal] Dookoła Manaslu – dzień trzeci

Dzień trzeci
10 października

Przed nami dwa dni w Katmandu. Plan zakładał, że na załatwienie formalności i ogarnięcie się na miejscu wystarczy dzień, ale z racji odbywającego się tu święta Dashain nie dało rady znaleźć transportu w góry. Nie ma tego złego. Tu jest co robić. Udało się trochę odespać zmęczenie podróżą i pełni sił idziemy w miasto. Idąc można podziwiać sprawnie położoną sieć elektryczną. Jak to wszystko działa? Nie wiem. Zupełnie.

[nepal] Dookoła Manaslu – dzień drugi

Dzień drugi

9 października 2016

Około pierwszej w nocy lądujemy w Doha. Środek nocy a temperatura na zewnątrz – 26 stopni. Mam wrażenie, że lotnisko ciągnie się kilometrami. W końcu znajdujemy pomieszczenie do odpoczynku. Oddzielne dla Pań i Panów. Miejsca do leżenia z początku wydają się całkiem wygodne. Niestety, już po godzinie dochodzę do wniosku, że jego kształt został specjalnie zaprojektowany, by dało się na tym wytrzymać góra kilka godzin. Z każdą kolejną upływającą godziną jest coraz gorzej, wszystko boli coraz bardziej. Teraz już marzę o zwykłej drewnianej ławie. I nie dziwi mnie fakt, że kilka osób w akcie desperacji położyło się obok tych superanatomicznych leżanek na twardej i zimnej podłodze. W końcu świta. Czuję się jak po ciężkiej imprezie. W sumie dwie noce nieomalże bez snu, czemu się zatem dziwić. Samolot dopiero o 14. Dużo czasu. Czas zabijamy na różne sposoby. Można na przykład pójść zwiedzić lotnisko. A w zasadzie to jest co.


[nepal] Dookoła Manaslu – dzień pierwszy

Dzień pierwszy
8 października 2016

Jeśli chce się dostać do Nepalu nie wydając przy tym fortuny trzeba się pogodzić z faktem, że zajmie to sporo czasu ale za to dostarczy wiele rozrywki. O wszystkim oczywiście decyduje przypadek bo sposobów dotarcia na miejsce jest wiele, w zależności od linii lotniczej. Długie wyczekiwanie na promocję kończy się w momencie, gdy pojawia się oferta z Qatar Airways. Kathmandu z Wiednia poniżej 2000 zł. Terminy pasują idealnie, nie ma się co zastanawiać, trzeba kupować póki są jeszcze bilety. Po godzinie mamy je! Ciekawe, dopiero wtedy zaczyna dochodzić do głowy myśl, że jedziemy do Nepalu. Z luźnego planu staje się to rzeczywistością. Niby trzeci raz, ale od ostatniego razu minęło już osiem lat.
Jedzie nas całkiem liczna grupa – 11 osób. Będzie wesoło. Część z nas wybiera samolot jako sposób dotarcia do Wiednia, a część – tnąc koszty ile się da – jedzie Polskim Busem. A potem to co zawsze. Planowanie dojazdu, treku, pakowanie, pozwolenia, ubezpieczenie etc… Koniec końców 7 października, krótko po 18 wsiadamy w Warszawie do autobusu. Od razu są emocje. Jarek zaliczył spóźnienie i tylko ma okazję dotknąć odjeżdżający autobus. Szybko i nerwowo sprawdzamy wszelkie rozkłady by Jarek miał szansę zdążyć jutro w Wiedniu na samolot. Udaje się znaleźć pociąg i jest szansa złapać nas w Katowicach. A żeby było jeszcze więcej emocji, nie da się do Padalca zadzwonić. W końcu łapiemy go siedzącego w pociągu do Krakowa. Po chwili Jarek siedzi w pociągu do Katowic. A kilka godzin później już z nami – w autobusie do Wiednia.

Uwaga! Zmiana adresu bloga

Zapraszam na moją stronę pawel.goleman.pl.
Można znaleźć tam nie tylko blog ale też i galerię zdjęć. Przenoszę się, nauczony złym doświadczeniem z picasą. Było to bardzo dobre miejsce na prezentację własnych zdjęć.  Było i się skończyło, bo Google postanowiło to zamknąć. Należało zatem poszukać czegoś, co wspomnianą Picasę zastąpi. Koniec końców wybór padł na własną stronę. A tam prócz galerii zdecydowałem się umieścić bloga. Przynajmniej uniezależnia mnie to od nowych strategii właściciela tej platformy blogowej. Postaram się jednakowoż kontynuować bloga także w tym miejscu, ale gorąco zachęcam do odwiedzin strony pawel.goleman.pl 
Pozdrawiam wszystkich. Paweł Goleman

sobota, 21 marca 2015

[latino] Klify Moher czyli zapoznanie się z typową irlandzką pogodą

Latino - cz. 48
4 października 2014
Klify Moher czyli zapoznanie się z typową irlandzką pogodą

Na ostatni dzień zostawiliśmy sobie jedno z najciekawszych miejsc w Irlandii. Położone niedaleko od Ennis, klify Moheru. Niestety pierwsze poranne spojrzenie przez okno i już widać, że dziś pogoda będzie zupełnie inna niż wczoraj. Mglisto, wietrznie i deszczowo. Cóż. Nie zniechęca nas to przed wyruszeniem ku klifom. Pierwszy przystanek w Ennistimon. Przez to ciche i niewielkie miasteczko przepływa rzeka i czyni to nad wyraz efektownie, pokonując z wielkim łoskotem kilkumetrowe kaskady. Szum wzburzonej wody co prawda zagłusza deszcz i wyjący wiatr, ale sam widok jest wystarczająco efektowny.

[latino] Irlandia czyli powroty do domu nie zawsze najkrótszą drogą wiodą

Latino - cz. 48
2-3 października 2014
Irlandia czyli powroty do domu nie zawsze najkrótszą drogą wiodą

Trudno w to uwierzyć, ale byłem dopiero pierwszy raz w Irlandii. Cóż. Lepiej późno niż wcale. Z Paryża nie było jakiś sensownych lotów do kraju. Za to były bilety za kilkanaście euro do Shannon, a także na połączenie Shannon - Warszawa. A, że niedaleko mieszka Iwa, którą usiłuje odwiedzić od wielu, wielu lat... W końcu była okazja.
Na lotnisku czeka na mnie Iwa, która czyniła od tej chwili honory Gospodyni. Mieszka w całkiem przytulnym domu Ennis, niewielkiej miejscowości na zachodzie Irlandii. Pierwszy dzień minął mi na odsypianiu całej wielkiej podróży. Irlandię zacząłem poznawać od najlepszej strony - od wizyty w miejscowym pubie, gdzie poszliśmy wieczorem. Irlandzka muzyka na żywo, zimny Guinness w ręku, dobre towarzystwo. Nie było powodu by narzekać ;-)
Kolejnym dniem była sobota. Pojechaliśmy w stronę parku narodowego Connemara. Pogoda z rana, zupełnie nieirlandzka. Słońce, błękitne niebo. Ciepło. 
  

piątek, 20 marca 2015

[latino] Paryż czyli z krótką wizytą u Jima Morrisona

Latino - cz. 47
30-31 września 2014
Paryż czyli z krótką wizytą u Jima Morrisona

Jedenaście godzin lotu z Limy do Madrytu minęło jakoś szybko. Pewnie dlatego, że lecieliśmy w nocy. Obudziliśmy się wczesnym rankiem peruwiańskiego czasu. Ale w Madrycie była to już godzina 14. Kolejne pięć godzin spędziliśmy na madryckim lotnisku. A po 22 wylądowaliśmy w Paryżu. O tej porze z lotniska CDG nie jeździły żadne autobusy. Pozostała tylko taksówka. W sumie wyszło taniej niż autobusem. 25 euro i w dwadzieścia minut byliśmy na ulicy Lenina. Nie ogarniam Francuzów. Jak można tak ulicę nazwać. Zarezerwowaliśmy uprzednio przez serwis airbnb niewielkie mieszkanko. Gospodarz czekał na nas wytrwale, pomimo późnej pory. Pokazał co i jak i można było w końcu odpocząć. Żyliśmy jeszcze w zupełnie innej strefie czasowej. Po naszemu było wczesne popołudnie. A tu trzeba było iść spać.
Rankiem nie wstawało się za dobrze. Ale co było robić. Mieliśmy niewiele czasu. Akurat by spojrzeć przez chwile na miasto. Startujemy od Katedry Notre-Dame. Akurat gdzieś na horyzoncie wschodzi słońce.


[latino] Lima czyli surrealistyczne pożegnanie

Latino - cz. 46
29-30 września 2014
Lima czyli surrealistyczne pożegnanie

Dojechaliśmy do Limy wczesnym popołudniem. Nie mieliśmy wybranego i zarezerwowanego uprzednio hotelu. Jedziemy do centrum. Taksówkarz wspomina, że zna taki jeden hotel blisko głównego placu, który będzie mieścił się w naszych możliwościach. Piętnaście minut i wysiadamy w samym centrum, dwieście metrów od Plaza Mayor. Stoimy przed wejściem. Hotel Espana. Na wejściu wygląda tak, jakby nie było nas na niego stać. Ale szybko okazuje się, że za osobę wychodzi 25zł. Zostajemy! Wnętrze urzeka. Kicz i szaleństwo wychodzi z każdego rogu. Szklane żyrandole, misterne posadzki, obrazy w złoconych ramach, popiersia i rzeźby "antyczne", kolumny, stiuki, przyklejane gzymsy. Obłęd. 

[latino] Islas Ballestas czyli w krainie miliona ptaków

Latino - cz. 45
29 września 2014
Islas Ballestas czyli w krainie miliona ptaków

Paracas odwiedzane jest przez turystów zasadniczo tylko przy okazji wycieczki na wyspy Ballestas. Wiekszość z nich przyjeżdża tu w grupach zorganizowanych z Limy i prosto z autobusu lądują na pokładzie motorówki. Wszystkie rejsy zaczynają się przed południem. Przed wejściem czeka całkiem spory tłumek. Wszystko idzie dość sprawnie i po kilkunastu minutach siedzimy w łodzi motorowej. Łodzie są pojemne, mieszczą 32 osoby na pokładzie. Układ foteli jak w autobusie. Odbijamy od brzegu. Wpierw powoli wypływamy z portu podziwiając ptaki, obsiadające wszystko co się da - falochrony, statki, nadbrzeże.    


środa, 11 marca 2015

[latino] Paracas czyli oddech Pacyfiku

Latino - cz. 44
28 września 2014
Paracas czyli oddech Pacyfiku

W autobusie spało się doskonale. Jechaliśmy Panaamericaną, najdłuższą drogą łączącą Ziemię Ognistą z Alaską. Co prawda takie określenie jest nieco na wyrost, biorąc pod uwagę, że część dystansu w Ameryce Środkowej trzeba pokonać drogą morską,z braku innej alternatywy. Ale nie czepiajmy się zbytnio. Ładnie to brzmi. I przyjemnie jedzie. Zwłaszcza w autobusie typu cama, który miał rozkładane szerokie fotele do pozycji, w której można było się wyspać. Gdy oświetliły nas pierwsze promienie słońca, mijaliśmy płaskowyż Nasca. To jest obowiązkowy punkt programu wszelkich wycieczek. Wszyscy podziwiają z okien samolotów niezwykłe geoglify, czyli ogromne rysunki przestawiające zwierzęta, rośliny i figury geometryczne. Nie było czasu by się tu zatrzymać. Jechaliśmy dalej, do Pisco. Autobus wysadził nas przy drodze do Pisco gdzieś koło 8 rano, a sam odjechał dalej, ku Limie. Złapaliśmy taksówkę, a raczej taksówka nas złapała i  w kilkanaście minut dojechaliśmy do Paracas. Po drodze ukazuje się nam lekko przymglone na horyzoncie niebiesko - szare lustro wody. Przed nami Pacyfik! Widzimy go po raz pierwszy. Jedziemy wzdłuż piaszczystej plaży kilkanaście metrów od brzegu. Wszystkie dachy budynków, maszty, płoty oblepione są tysiącami ptaków. Rozpoznaję tylko pelikany. Co na widok... 
Paracas to niewielkie miasteczko. Leniwe, spokojne. Brzydkie. Kilka lat temu bardzo ucierpiało wskutek silnego trzęsienia ziemi. Toteż trudno mieć pretensje, że prawie wszystko wygląda tu jak jedna wielka prowizorka. Kilka hoteli, restauracje, sklepy. Turystycznie. Tradycyjnie zaczynamy od zrzucenia plecaków i zrobienia spaceru w poszukiwaniu noclegu. Wybór jest całkiem spory. Jest tanio. Śpimy w końcu w całkiem przyjemnych hostelu za jedyne 6$ od osoby. Spokojnie siadamy w zacienionym hostelowym atrium i zastanawiamy się jak ułozyć plan na dziś i jutro. Już za późno, by płynąć na wyspy Ballestas, toteż zajmiemy się tym jutro. Dziś wypożyczymy rowery i pojedziemy zwiedzić półwysep. W agencji turystycznej trochę się targujemy. Kupujemy u nich jutrzejszą wycieczkę statkiem,  a także wypożyczamy rowery. 
Ruszamy. Pierwsze parę kilometrów to równy jak stół asfalt.    



poniedziałek, 9 marca 2015

[latino] Chachani czyli wyżej niż kondory

Latino - cz. 43
25-27 września 2014
Chachani czyli wyżej niż kondory

Wróciliśmy z treku, a raczej z wypoczynku z kanionu Colca. Tego wieczora dzielimy się. Szóstka jedzie dziś nocnym autobusem do Pisco, a my jeszcze zostajemy w tej okolicy. Chcemy spróbować wejść na Chachani. Może nie wygląda tak pięknie jak sąsiadujący z nim El Misti, ale za to mierzy 6038 metrów npm. Odwiedzamy nasza agencję. Dogadujemy szczegóły i cenę. Wychodzi na to, że nie warto brać samego transportu. Pakiet z przewodnikiem jest niewiele droższy. Płacimy zatem po 300 soli. W zamian zostaniemy dowiezieni, nakarmieni i zaprowadzeni na górę. Usługa obejmuje też sprowadzenie w dół i  zwiezienie do Arequipy. Będziemy wchodzić w trójkę: Magda, Bartek i ja. Kaśka odpuszcza sobie wbieganie na szczyt. Zostaje w Arequipie. W planie ma jakieś zwiedzanie i rafting.  
Resztę dnia wykorzystujemy na zakupy drobiazgów - pamiątek. Wieczorem żegnamy się z resztą ekipy. Oni jadą w stronę Limy a my do naszego starego dobrego hotelu Mochileros spać.
Rankiem, o dziesiątej, spakowani zjawiamy się w biurze. Zanim jednak wyruszymy odwiedzamy kolejne biuro, gdzie czeka na nas przewodnik. Sprawdza nasz sprzęt. Dobieramy ciepłe rękawice i miski w których zjemy kolację.
Przed agencją stoi już jeep. Wsiadamy i ruszamy ku przygodzie. 
Droga, którą jedziemy wspina się na przełęcz pomiędzy Chachani a El Misti. Siedzę po prawej stronie i cały czas mam piękny widok na El Misti. 

piątek, 6 marca 2015

[latino] Kanion Colca czyli rzut oka z góry

Latino - cz. 42
25 września 2014
Kanion Colca czyli rzut oka z góry.

Piękny poranek zastał nas w Cabanaconde. Była dopiero godzina dziewiąta, a my już po byliśmy po kilkugodzinnym forsownym marszu pod górę. To nie był koniec naszej wycieczki po kanionie. Teraz czeka nas małe zwiedzanie okolicy w drodze powrotnej do Arequipy.  W oczekiwaniu na busa można rozejrzeć się po najbliższej okolicy. Miasteczko wydaje się nieco senne. Nie sposób tylko nie zauważyć zbliżających się wyborów. Kampania w pełni. Wielkie plakaty, hasła wyborcze. A przede wszystkim powoli kręcący się wokół głównego placu samochód agitujący z głośników za jednym z kandydatów. 


czwartek, 5 marca 2015

[latino] Kanion Colca czyli jesteśmy na wczasach.

Latino - cz. 41
23-25 września 2014
Kanion Colca czyli jesteśmy na wczasach.

Żegnamy się z busikiem gdzieś pomiędzy Cruz del Condor a miasteczkiem Cabanaconde. Przed nami trek wgłąb kanionu Colca.
Kanion Colca jest jednym z dwóch najgłębszych, obok Cotahuasi kanionów na świecie. Do końca nie wiadomo który jest głębszy, bo wszystko zależy skąd i dokąd mierzyć. Ściany kanionu wznoszą się nad poziom rzeki na 3200 metrów z jednej  i 4200 metrów z drugiej strony. Długość to 120 kilometrów. 
Startujemy o godzinie 10.To dość oryginalny trek. Na dzień dobry czeka nas zejście w dół kanionu. Solidne 1200 metrów różnicy poziomów. Na niebie pojawiły się chmurki. Ale jest ciepło, w słońcu nawet gorąco. Gdzie nie spojrzeć, góry.


poniedziałek, 2 marca 2015

[foto] 12 wybranych zdjęć 2007 roku -subiektywnie

Okazało się, że gdzieś uciekł mi w podsumowaniach rok 2007. Istotny rok, pierwszy raz w końcu pojechałem gdzieś daleko i na długo. Nepal, bo to był cel pierwszej większej wyprawy, siłą rzeczy dominuje w tym zestawieniu. Ale nie tylko dlatego. Zdjęcia z tego roku miały niestety pecha. W skutek uszkodzenia dysku straciłem wiele zdjęć. Ten rok należał do najbardziej poszkodowanych. Dość wstępu. Czas na zdjęcia:

niedziela, 1 marca 2015

[latino] Kanion Colca czyli Condor Air Show

Latino - cz. 40
23 września 2014
Kanion Colca czyli Condor Air Show

W środku nocy zebraliśmy się przed hotelem. To była barbarzyńska pora, parę minut przed trzecią w nocy. A wszystko to ponoć przez kondory, które gustują w porannych przelotach w kanionie. A nas do miejsca pokazu dzieliło kila godzin jazdy busem. Bus szczęśliwie podjechał, okazało się, że w grupie prócz naszej dziesiątki będzie jeden Australijczyk. Może uda się mu z nami wytrzymać. Po chwili wszyscy zasnęli. Budzi mnie dziwne uczucie. Jakby powietrza brakowało. Organizm domaga się znacznie większej częstotliwości oddechów. Sprawa się szybko wyjaśnia. Wjechaliśmy na przełęcz o wysokości 4950 metrów npm. No tak. Już trochę zapomnieliśmy jak to jest na dużych wysokościach. Ale ponieważ za oknem dalej było ciemno usiłujemy spać dalej. Nie idzie to łatwo, na szczęście zaczyna się robić jasno. Za oknem widać góry po horyzont, wijącą się drogę po której jedziemy i piękne kolory na niebie. Niedługo wzejdzie słońce. Zdjęć nie ma jak robić, za szybko kręcimy się po serpentynach. Teraz cały czas w dół. W końcu wjeżdżamy do Chivay. Jest 6:00. na rogatkach mała niepozorna budka. Po chwili jesteśmy ubożsi o 70 soli, które zdarto z nas za 'boleto turistico" tytułem wjazdu na teren kanionu. Zatrzymujemy się przy jakieś restauracji. Przewodnik wspomina, że teraz czas na śniadanie. W sumie jesteśmy już głodni. Wchodzimy. Stoły przygotowane na przyjęcie kilku takich busików jak nas. A co na śniadanie? Niespodzianek nie ma. Mate de coca, jedna mała bułeczka, dżem i odrobina masła. Trochę mało. Biegnę do pobliskiego sklepiku. Biorę jakieś ciastka i słodkie bułki. Dobre i to. Nasz przewodnik był trochę zdziwiony, ale zarazem bardzo zmartwiony faktem, że nie podobało nam się takie śniadanie. Tłumaczymy, że smakowało. Tylko za mało. Przejął się tym faktem, twierdzi że będzie lepiej.
Ruszamy krętą drogą wzdłuż kanionu na audiencję do kondorów. Wedle rozkładu jazdy kondory latają pomiędzy 8 a 9 rano. I co jeszcze ciekawsze, latają tylko w miejscu zwanym Cruz del Condor. Jest kwadrans po 8, kiedy nieco spóźnieni wysiadamy. Uczucia mamy nieco ambiwalentne. Cudna okolica. Pod nami kanion sięgający wgłąb 1400-1500 metrów. Nad nami szczyty pięciotysięczne. Niesamowite poczucie przestrzeni i skali. Ale przed nami widzimy tylko głośny tłum czekający na poranny pokaz. Wygląda to lekko odpychająco. Do barierek nie da bardzo przepchać, co lepsze miejsca są już zajęte. Ech... masowa turystyka. Schodzimy nieco niżej. Przynajmniej nie stoimy w tłoku i mamy pocieszny widok na oblepiony tłumem kawałek zbocza. Wszyscy czekający na Jaśnie Państwa, czyli kondory.
Nie mamy pojęcia jak one maja sie tu pojawić. Tymczasem ... leci. Jeden, potem drugi. Sądząc po upierzeniu mamy do czynienia z młodymi osobnikami. Ale i tak sa olbrzymie. Dorosłe ptaki potrafią mieć do 3,2m rozpiętości skrzydeł. 



sobota, 28 lutego 2015

[latino] Arequipa czyli wstępujemy do klasztoru

Latino - cz. 39
21-22 września 2014
Arequipa czyli wstępujemy do klasztoru.

Wczesnym rankiem po całonocnej jeździe znaleźliśmy się w Tacna, pierwszym przygranicznym mieście lezącym w Peru. Szybko kupiliśmy bilety ( 20 soli ), zjedliśmy jakieś szybkie śniadanie w dworcowym barze i zaraz po tym siedzieliśmy w autobusie do Arequipy. Sześc godzin minęło nam na przysypianiu. Autokar był klasy semicama, stąd nie zobaczyliśmy kolejnego traumatycznego filmu miejscowej produkcji. Była w zamian jakaś szmira prosto z Hollywood. Wczesnym popołudniem wylądowaliśmy na dworcu w Arequipie. Bierzemy dwie taksówki i jedziemy szukać hotelu. Taksówkarz zawiózł nas do polecanego przez siebie hotelu. Był blisko głównego placu, wyglądał naprawdę bardzo przyzwoicie. Nazywał się Mochileros i kosztował 20 soli. Nie ma sensu szukać czegoś więcej. 
Po prawie całej dobie jazdy czas na odpoczynek. Dziś tylko lekkie zapoznanie się z miastem.
Arequipa to drugie po Limie miasto w Peru. Założone przez Hiszpanów w 1540 roku, mieszka tu obecnie 800 tysięcy ludzi. Nazywane Białym Miastem z racji białego wulkanicznego kamienia, z którego wznosi się tu budynki od kilku wieków. Od kilkunastu lat wpisane jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO. 
Miasto położone jest u stóp dwóch wielkich sześciotysięcznych wulkanów: Chachani i El Misti na wysokości ok. 1600 metrów npm. El Misti, pięknie wykrojony szczyt, o równo opadających zboczach jest symbolem miasta. Widać go prawie z każdego zaułka. Trzeba tylko wysoko patrzeć. 4,5 kilometra wyżej! Turyści przyjeżdżają tu głównie by ruszyć stąd do kanionu Colca. Nie byliśmy oryginalni. Też mieliśmy taki plan.

piątek, 27 lutego 2015

[latino] San Pedro de Atacama czyli rowerami na księżyc

Latino - cz. 38
19-20 września 2014
San Pedro de Atacama czyli rowerami na księżyc

Bus powoli zjeżdżał w kierunku San Pedro de Atacama. Jechaliśmy piękną, równą jak stół, drogą asfaltową. Po prawej powoli przesuwał się olbrzymi Licancabur. Aż się trochę żal robiło, że jednak odpuściliśmy zdobywanie tak pięknej góry.